O tej CISZY powinno być głośno

Myślę, że wszystkich czytelników można z grubsza podzielić na dwie kategorie: na czytelników „zwykłych” i na recenzentów. „Zwykły” czytelnik czyta, najogólniej mówiąc, po to, żeby się czegoś nowego dowiedzieć, żeby z pomocą autora książki wkroczyć na nowy obszar wiedzy, albo pogłębić to, co już wie. Taki czytelnik albo przeczyta całą książkę, albo tylko jej fragmenty – dokładnie tyle, ile mu potrzeba – i jest zadowolony z tego, co dzięki lekturze uzyskał. Można powiedzieć, że taki „zwykły” czytelnik jest w dużym stopniu bezkrytyczny. To całkiem naturalne, bo przecież nie po to wziął książkę do ręki, żeby ją oceniać, lecz po to, żeby jej ulec, żeby dać się jej porwać, żeby dzięki niej znaleźć się w innej przestrzeni intelektualnej i w wyniku tego niejako zatracić swoje ego.

Inaczej do lektury podchodzi recenzent. Jego zadaniem jest oszacowanie wartości czytanego tekstu na tle dostępnej literatury. Czy warto było pisać taką książkę? Czy wnosi ona coś nowego? Czy jej treść i forma jest zadowalająca? Odnoszę wrażenie – czytając od czasu do czasu jakąś recenzję – że drugim (oprócz oceny), czy też „równoległym” celem ich autorów jest zaakcentowanie swego ego. Chodzi o to, że cokolwiek i jakkolwiek by autor nie napisał „ja napisałbym to inaczej” (czytaj „lepiej”), albo „dodałbym to lub pominął tamto”. W pewnym sensie recenzja nie może zanadto być wolna od ego recenzenta. Recenzent, który traci dystans do czytanego tekstu, który mu nadmiernie ulega, staje się tym samym „zwykłym” czytelnikiem, który w najlepszym wypadku może książkę streścić (bo mu się podobała), ale nie potrafi obiektywnie jej ocenić (o ile, oczywiście, obiektywność jest możliwa).

Z większością książek, które przeczytałem, miałem kontakt jako „zwykły” czytelnik. Czytałem je, bo chciałem, a nie dlatego, że z jakiegoś powodu powinienem. Tak samo podszedłem do książki Ryszarda Kleina Cisza. Esencja naszego umysłu, która wpadła w moje ręce tylko dlatego, że ktoś pomyślał, iż pewnie chętnie ją przeczytam. Najwyraźniej ten ktośdobrze mnie zna i w swoich przewidywaniach nie pomylił się. Jako czytelnik „zwykły”, a więc zaangażowany i w związku z tym w dużym stopniu bezkrytyczny (bo „zakochany”), nie będę tej książki streszczał, bo jest na to zbyt obszerna (381 stron). Postaram się połączyć dwa przeciwstawione sobie przed chwilą punkty widzenia i to nie po to, żeby się wykazać jakimś nowym, oryginalnym podejściem, lecz dlatego, że... tak wyszło. Dzięki temu zabiegowi uniknę z jednej strony streszczania (co by chętnie zrobił ten, który by chciał się podzielić właśnie przeczytaną „dobrą nowiną”), a z drugiej – (nadmiernego) eksponowania swego ego (które to eksponowanie polega na wytykaniu autorowi ewentualnych braków w jego dziele). Jak już wspomniałem – na streszczanie jest tego za dużo, a braków ten tekst... nie ma.

Co więc mogę powiedzieć o dziele Ryszarda Kleina jako zaangażowany czytelnik, który ulega tekstowi, nie potrafiąc zachować wobec niego stosownego dystansu? Gdy czytam o zamiarze Autora, który pisze, że to, co ma do powiedzenia, przedstawia w trzech częściach, a każda z nich składa się z trzech rozdziałów (s. 17), od razu tracę dystans (bo lubię „trójkę”), a jednocześnie zaczynam się obawiać, czy taka orientacja (a może nawet „uzależnienie”) Autora na „trzy” nie sprawi, że niektóre jego interpretacje będą trochę naciągnięte, a inne potraktowane zbyt pobieżnie. Z drugiej jednak strony, jak sobie przypomnę, że Bog Trojcu ljubit, to przestaję się obawiać, że to może być piękna, ale pusta forma, bo taka forma, taki podział przecież „z wysoka” pochodzi, a więc nie może się oddalić od prawdy ten, kto się w tejże formie odnajduje. I tak po przeczytaniu książki, a więc już a posteriori, mogę powiedzieć, że wszystko gra: nie można było tego napisać lepiej, a więc inaczej.

Nie zamierzam szokować czytelnika moich słów tym, co zaraz napiszę. Ujmę to krótko – w trzech słowach: „serdeczne wyrazy współczucia” dla Autora, jednak nie z powodu, ale przy okazji tego, co napisał. Jeżeli współczucie to współ-odczuwanie, to jestem pewien, że na takim poziomie refleksji i w związku z takim przedmiotem zainteresowań Autor nie ma za bardzo na co dzień z kim porozmawiać. Cisza – dzisiaj? Esencja? Egzystencja? Co to takiego? I po co to komu? Co to za pojęcia? Czysta abstrakcja! Sam nie uważam się za kogoś wyjątkowego, ale wydaje mi się, że czuję co czuje Autor i dlatego z nim (już niekoniecznie „mu”) współ-czuję. I jednocześnie gratuluję mu – równie serdecznie – tego, co napisał. Zadanie nie było łatwe, ale zostało dobrze wykonane. Wyobrażam sobie te momenty, w których Autor nagle odkrywał to, co później zawarł w swojej książce i jak czasem lekko, a częściej pewnie ciężko mu było wypowiedzieć te idee i obrazy w odpowiednich słowach i sekwencjach zdań. Gratuluję również Autorowi tego, że napisał niekonfesyjną książkę o jakże... katolickim, to znaczy powszechnym charakterze. „Natura wszystkim jednaka” – przypomniał kiedyś poeta. Jeśli więc ktoś dobrze rozpoznał ludzką naturę, to jest w stanie pomóc każdemu człowiekowi na jego drodze do spełnienia, niezależnie od wyznawanej przez niego religii.

Autor nie próbuje nas przekonać, że wszystko, o czym pisze, wymyślił sam. Pojawiają się więc ważne nazwiska związane z różnymi dziedzinami wiedzy. Pozwolę sobie przytoczyć z pamięci (bo nie mam w tej chwili innej możliwości), a więc pewnie niedokładnie, sentencję Teilharda de Chardin, streszczającą jego kosmologiczno-antropologiczno-teologiczną wizję. Według niego Wszechświat zmierza w kierunku życia, życie w kierunku świadomości, świadomość w kierunku ducha,
a duch do połączenia się z Absolutem.

Ten schemat, tę wizję rzeczywistości daje się zauważyć w refleksjach Autora. Od świata, poprzez człowieka, do Boga, Streszczać nie ma sensu – to trzeba przeczytać! Autor nie jest oczywiście pionierem, jeśli chodzi o tego rodzaju przekaz, ale tych, którzy w coraz to inny sposób starają się wciąż na nowo prezentować cud materii, cud życia i cud świadomości nigdy za wiele.

W części drugiej książki – Cisza w ujęciu psychologicznym – w rozdziale drugim – Poszukiwanie prawdy o sobie – pojawia się koncepcja enneagramu. Czy znów dlatego, że jest to koncepcja troista (trzy ośrodki inteligencji „zrzeszające” po trzy typy osobowości i stąd enneagram, od gr. ennea – dziewięć i gram – znak) i tym samym pasuje do ogólnego schematu książki? Myślę, że nie. Wierzę, że Autor odkrył tę typologię w ramach swoich duchowych poszukiwań i po prostu został urzeczony jej wnikliwą analizą ludzkiej duszy. Czy to jednak odpowiednie narzędzie do pracy nad sobą? Myślę, że nie ma czegoś takiego, jak ortodoksyjna, czyli tym samym „obowiązująca” typologia osobowości. Obowiązuje to, co jest prawdziwe, a raczej to, co się sprawdza. Gdy po raz pierwszy czytałem książkę na ten temat (a było to przywoływane również przez Autora dzieło R. Rohra i A. Eberta), moje serce pałało i bez najmniejszych trudności mogłem przyporządkować osobowości znanych mi osób do enneagramowych typów. Dlatego rozumiem, że w tej partii rozważań Autor nie potrafił oprzeć się na innych, bardziej uznanych, choć też przecież starożytnych, a więc także „pogańskich” koncepcjach.

Można jeszcze odkryć inną prawidłowość w dziele Ryszarda Kleina: jest to prowadzenie czytelnika od teorii do praktyki. W tym miejscu warto przypomnieć zasadę, zgodnie z którą nie ma nic bardziej praktycznego od dobrej teorii. Praktyce, a dokładniej praktykowaniu tego, co w tej książce określono mianem „cisza”, poświęcona została jej trzecia część. W tej części Autor zaproponował szereg interesujących ćwiczeń. Na razie z braku czasu (a może to tylko wymówka?) nie dałem się wciągnąć w ich praktykowanie. Nie mogę więc wypowiadać się na ich temat jako „zwykły” czytelnik (czy „zwykły” adept duchowej praktyki), który we wszystko wierzy Autorowi (mistrzowi na duchowej drodze), ani jako recenzent, który – dla podkreślenia swojego ja – mógłby to napisać inaczej... Jestem pod wrażeniem zakresu proponowanych ćwiczeń i wierzę, że Autor wszystko sprawdził na sobie, nie pisząc ani słowa na wyrost. Choć więc nie przećwiczyłem (jeszcze) tych ćwiczeń, a tylko je przeczytałem, nie żałuję poświęconego na to czasu, bo dzięki temu po raz kolejny przekonałem się, że nic w nas na lepsze się nie zmienia bez odpowiedniego ćwiczenia! Owocem lektury tej partii książki jest postanowienie, by wrócić do prostych ćwiczeń medytacyjnych, zaproponowanych przez Anthony’ego de Mello w zbiorze U źródeł. A potem? Kto wie? Może do ćwiczeń Ryszarda Kleina?

„Nie trzeba być wnikliwym obserwatorem, by zauważyć, że każdy człowiek koncentruje się głównie na samym sobie” (s. 15). Zatem, Panie Ryszardzie, zgodnie z tym, co Pan napisał (nie tylko w przywołanym wyżej cytacie) i co ja napisałem o roli czytelnika- recenzenta, nadszedł czas na zaakcentowanie mojego ego. Co więc napisałbym inaczej, albo co bym jeszcze napisał lub pominął? Przyznaję, że niewiele, albo nawet nic. Zrobię to jednak dla mojego ego – jeśli nie może zatańczyć (bo Autor się spisał), niech chociaż podskoczy, skoro ma okazję.

Zapewne zgodzi się Pan, że bardzo istotne sformułowanie na str. 110 mogło mieć (i chyba miało mieć) nieco inny kształt. Jest: „Pierwsza namiastka życia religijnego to zastępowanie osobistego spotkania z Bogiem w duchu i prawdzie (J 4, 23) na wiedzę o Nim” (podkreślenia J.K.). A powinno być: „Pierwsza namiastka życia religijnego to zastępowanie osobistego spotkania z Bogiem w duchu i prawdzie (J 4, 23) wiedzą o Nim”. Świadczy o tym formuła na str. 112: „Druga namiastka życia religijnego to zastępowanie osobistego spotkania Boga w duchu i prawdzie zewnętrznymi formami i znakami”. Trzeba się zgodzić, że albo „zamiana” czegoś na coś, albo „zastępowanie” czegoś czymś. Mogłoby więc ewentualnie być: „Pierwsza namiastka życia religijnego to zamiana osobistego spotkania z Bogiem w duchu i prawdzie (J 4, 23) na wiedzę o Nim”, albo tak, jak to już zaproponowałem.

W skali całej tak pięknie napisanej książki to drobiazg, który nie ma żadnego znaczenia i którego sam Autor mógł nie zauważyć. W wyniku żmudnej pracy zarówno nad treścią, jak i formą dochodzi się bowiem do takiego punktu, w którym mimowolnie czyta się swój tekst w dużym stopniu ponad gramatycznymi niuansami. Wychwycenie tego rodzaju niedoskonałości jest zadaniem korektorów, ale i ich też doskonale rozumiem. Ostatecznie wina za to, że tego drobiazgu nie zauważyli, spada w tym wypadku całkowicie na Autora: tak zahipnotyzował krytycznych (z urzędu) pierwszych czytelników swego tekstu jakością jego treści i dbałością o formę, że mogło im to po prostu umknąć! I tak się najwyraźniej stało.

A teraz nieco poważniejsza kwestia – miejsce Anthony’ego de Mello w tej pięknej książce. Spuścizna duchowo-literacka tego hinduskiego jezuity jest kopalnią intuicji, inspiracji, puent i przeróżnych lapidarnych sformułowań na temat chyba każdego aspektu życia duchowego. Nic więc dziwnego, że kto się z nim zetknął, ma niejednokrotnie ochotę zacytować go na początku, albo na końcu tego, co sam ma do powiedzenia.

„Cisza” Ryszarda Kleina jest dziełem oryginalnym i samodzielnym – w żadnym wypadku (przynajmniej tak mi się wydaje) nie jest to komentarz do twórczości de Mello, czy próba syntezy jego dzieła, choć wspomniany autor pojawia się w tych rozważaniach raz po raz. Jaką więc rolę w nich pełni? Myślę, że po prostu służy puentą, ilustruje. Książkę z ilustracjami zawsze lepiej się czyta. Tekst i ilustracje łączą nas zazwyczaj z dwoma autorami. Bywa jednak i tak, że sam autor ilustruje swój tekst. I tak jest w przypadku „Ciszy”: Ryszard Klein ilustruje swoje przemyślenia słowami Anthony’ego de Mello. Nie mam nic przeciwko temu – wręcz przeciwnie! – ale jeśli taka rola de Mello w tym tekście (tak ja ją postrzegam), to równie dobrze mógłby go zastąpić Thomas Merton, albo inny autor reprezentujący „ten sam” duchowy nurt. A jeśli tak, jeśli wypowiedzi de Mello pełnią tu wyłącznie rolę ilustracji, które się przytacza, a których się za bardzo nie analizuje, to wydaje mi się umieszczenie w aneksie opinii Kościoła katolickiego na temat publikacji tegoż autora czymś niekoniecznym, a może nawet zbytecznym. O ile cały tekst książki Ryszarda Kleina bez ilustracji w postaci myśli Anthony’ego de Mello byłby uboższy i pewnie mniej nośny, o tyle bez tego dodatku z powodzeniem dałoby się obejść. Można było poprzestać wyłącznie na osobistej, jakże pozytywnej refleksji, pomijając cudzą i – niestety – negatywną. Nie znaczy to jednak, że ten fragment książki aż tak mi przeszkadza. Może to tylko okazja do zaakcentowania mojego ego?

Podsumowując chciałbym jeszcze raz pogratulować Autorowi napisania takiej książki, a Wydawnictwu KOS – jej wydania.

Jacek Konarski